W dziale FOTO znajdują się dwie pierwsze galerie zdjęć z tripu AET. |
Lecieliśmy bowiem na raty, każdy z innego miejsca i w nieco innym terminie. Kamień, jak zwykle przy tego typu spotkaniach, spadł nam z serca gdy okazało się , że wszyscy są cali i sprężeni, a podzielone na poszczególnych zawodników sprzęty o, jak się domyślacie, grubo ponadstandardowej wadze, doleciały równie sprawnie tworząc tym samym odpowiednie zaplecze do zabrania się do roboty. Hmm, to już 9 lat od kiedy w podobnym składzie wytyczaliśmy nowe drogi w okolicy Ton Saia…
Po kilku dniach tradycyjnego rozwspinu (czytaj lekkiego zmacania chwytów na drogach znanych nam nie od dziś i zażyciu podstawowych uroków Taja znacznie ułatwiających aklimatyzację w tym nieznośnie boskim klimacie) postanowiliśmy przemieścić się nieco bliżej w kierunku naszego głównego celu-dziewiczych turni skalnych pływających w wodach zatoki Phang Nga.
Opór stawiał jedynie Vaison, który brylował wśród bywalców sektora Andaman Beach, po 2 razy dziennie doświadczając uroków wolnego spadania ze 120-metrowego skalnego piku Ton Sai Tower i otwieraniem spadaka tuż nad głowami wspinaczy i plażowiczek... Ale ostatecznie po jego nocnej eskapadzie na tenże pik, kierownik wyprawy zakazał tego typu praktyk, stwierdzając, że ofiary w ludziach na tym jakże wstępnym etapie wyprawy nie są jeszcze konieczne dla nadania jej dodatkowego rozgłosu.
Tak więc wytęsknioną, drewnianą długą łodzią płyniemy w kierunku leżącej w zatoce Phang Nga spokojnej wysepki Koh Yao Noi. Muzułumańska ludność o serdecznych uśmiechach wita nas już na łodzi, a w porcie Ta Khao Pier czujemy powiew dawnej Tajlandii. To niebywałe, że taka miejscówka uchowała się zaledwie 1,5 godziny drogi od turystycznego Ao nang z zachodu i Phuketu po jej wschodniej stronie.
Niewątpliwy urok tej wyspy polega na tym, że toczy się tu normalne życie. Większość Tajów pracuje na schowanych w dżungli plantacjach kauczuku lub łowi ryby, kobiety zaś pilnują dzieci i serwują papaya salad w trzcinowych budach ciągnących się wzdłuż plaż. Imam na grubo przed świtem śpiewem nawołuje do meczetu, a jak się wkrótce okazuje, kobra na drodze i 3-metrowy jaszczur-monitor pływający u stóp naszej ściany to przedsmak tutejszej fauny. Jest też droga, która okrąża wyspę, to na niej można zaznać odrobinę przeciągu cisnąc skuterkiem przed siebie w pół godzinną pętlę.
Na Koh Yao Noi założymy bazę wypadową na sąsiednie bezludne, ale za to pełne wspaniałych wapiennych ścian wysepki. To ostatnia miejscówka, gdzie można zamieszkać w bungalowie, kupić coś do jedzenia i przede wszystkim naładować baterie do naszej wiertarki.
W Tak Hao Pier wynajmujemy długą łódź i ruszamy na północ, to na niej będziemy spędzać większość czasu w najbliższych dniach. Dobrze, że nasz łódkowy nieźle mówi po angielsku i zna każdą wyspę jak własną kieszeń. Od kiedy w tsunami stracił całą rodzinę i sporo zdrowia, przeniósł się z PhiPhi na Koh Yao Noi, by zacząć wszystko od nowa…
To pierwsza wyprawa, której bardzo precyzyjny plan noszę w sobie od roku. Płyniemy więc wprost na Koh Roia maleńką wysepkę położoną ok. pół godziny na północ od północnych krańców Koh Yao Noi.
Koh Roi to 100-metrowa piaskowa plaża, trochę tropikalnej dżungli i wyrastające ze wszystkich stron skalne ostańce do 120 m wysokości. Wyspa kryje też w sobie sekretną lagunę. Odkrywamy ją dopiero przy sporym odpływie, wtedy bowiem otwiera się skalna brama, przez którą kajakiem lub wpław można osiągnąć to nieziemskie miejsce otoczone strzelistymi wapiennymi formacjami.
Miejscówka więc mocno egzotyczna i jak się okazuje po dotarciu na miejsce bardzo wspinowo apetyczna... Początkowo nasz wybór pada na najbardziej okazałą (czytaj najwyższą) połać skały, a Vaison już podskakuje na myśl o tym, jak sobie skoczy z piku po wspinie.
Ostatecznie stwierdzamy, że potencjalne drogi, choć kilkuwyciągowe, to jednak w okolicach 6c-7b w maxie i decydujemy się na startującą wprost z wody 50-metrową ścianę o idealnym przewieszeniu ok. 30 stopni i rokującą konkretny wytrzymałościowy wspin, na oko w okolicach 8a.
Vaison jako pogromca dziewiczych wierzchołków natychmiast wypatrzył linię wejścia i wyposażeni w stalowe maczety opuściliśmy pokład łodzi w celu zdobycia szczytu i wejścia w zjazdy pozwalające rozpoznać możliwości z bliska. Pik osiągnęliśmy super sprawnie, a stada nietoperzy, którym w drodze przez dżunglę przerwaliśmy poranną drzemkę były wyraźną inspiracją do ochrzczenia ściany mianem Bat Wall.
Wisząc nad wodą okazało się, że zaparkowana pod ścianą łódź niknie gdzieś pod konkretnym przewisem, a rzeźba jest wprost idealna na poprowadzenie co najmniej kilku linii nowych dróg. Jedyny mankament to słońce wychodzące na ścianę ok. 13-tej, ale stwierdzamy, że z naturą i tak walczyć nie zamierzamy, a potencjalne linie są warte pobudki o świcie z naszej strony i nieco zaangażowania ze strony kolejnych chętnych do powtórzeń.
Najbliższe dni były bardzo podobne do siebie, choć na pewno nie trąciły nudą.