O pokonywaniu Alp na piechotę i na skrzydle z MICHAŁEM GIERLACHEM, czterokrotnym mistrzem Polski i uczestnikiem najtrudniejszego wyścigu paralotniowo-przygodowego na świecie, Red Bull X-Alps, rozmawia wspinacz i paralotniarz JACEK MATUSZEK.
Podejście w masywie Säntis (Szwajcaria), wspólnie z supporterem Maćkiem Ziętarą; fot. Lukas Pilz
CHCIAŁEM CI POGRATULOWAĆ, BO SKOŃCZYŁEŚ TE NIESAMOWITE ZAWODY NA BARDZO DOBREJ, DZIEWIĄTEJ POZYCJI. CZYM JEST RED BULL X-ALPS?
To wyścig, podczas którego możemy przemieszczać się wyłącznie na własnych nogach i na paralotni. Jego trasa wiedzie przez całe Alpy, choć na każdej edycji zmienia się przebieg. Po drodze musimy zaliczyć określone punkty zwrotne – w przypadku niektórych możemy to zrobić w powietrzu, przy innych należy wylądować i się podpisać.
ILE JEST KILOMETRÓW DO POKONANIA I PUNKTÓW ZWROTNYCH DO ZALICZENIA?
W tym roku trasa była najdłuższa w dziesięcioletniej historii – mieliśmy do przebycia 1238 kilometrów i 11 punktów zwrotnych.
SKĄD STARUJE WYŚCIG?
Zawsze zaczyna się w Salzburgu, natomiast, uprzedzając kolejne pytanie, przez wiele lat meta znajdowała się w Monako, więc wyścig prowadził dokładnie przez całe Alpy. Ostatnia edycja była jednak wyjątkowa, bo startowaliśmy w Salzburgu, ale metę usytuowano w Zell am See, do pokonania mieliśmy pętlę.
Start o 6 rano z masywu Säntis (Szwajcaria); fot. Lukas Pilz
JAK WZIĄĆ UDZIAŁ W TEJ PRZYGODZIE?
Nie ma sprecyzowanego klucza. Zawodnicy muszą wypełnić formularz, w którym przedstawiają swoje doświadczenie zarówno paralotniowe, jak i górskie, i na tej podstawie organizatorzy wybierają tych, którzy wystartują w kolejnej edycji. Natomiast na pewno trzeba udokumentować bardzo dobre wyniki, szczególnie w paralotniarstwie, bo bezpieczeństwo w trakcie wyścigu zależy głównie od tego, jak radzimy sobie w powietrzu w bardzo trudnych sytuacjach. Dużą część stawki stanowią regularni piloci Pucharów Świata, zawodnicy z topowej dziesiątki. Jest też trochę ludzi, którzy mają bardziej przygodowe przygotowanie – zrealizowali jakieś wielkie ekspedycje, typu oblecieli całą Alaskę albo latali w Pamirze czy Karakorum… Więc klucza nie ma, za to CV musi być bogate, żeby się zakwalifikować do tego wyścigu.
JAK WYGLĄDA TYPOWY DZIEŃ NA ZAWODACH?
Dzień nie był równy drugiemu… Generalnie zaczynałem zawsze o 5.00 rano, czyli już o 4.30 była pobudka, szybkie śniadanie, wciąganie butów, no i w drogę. Natomiast kończyłem o 22.30, bo latać można było od 6.00 do 21.00 – mogliśmy startować po wschodzie słońca, a lądować przed zachodem. Poza tym wszystko zależało od pogody. Jeśli była dobra, większość dystansu danego dnia pokonywałem powietrzem – to wymarzona sytuacja. Natomiast gdy była kapryśna, duże odcinki robiłem pieszo – średnio między 50 a 70 kilometrów dziennie. Jeśli chodzi o przewyższenia, mój rekord na X-Alps wyniósł 5500 metrów w pionie, a średnio było 3500 do 4500 metrów podejść. Czyli w ciągu 12-dniowego wyścigu pokonałem na nogach dystans niecałych 650 kilometrów i około 40 000 metrów w górę.
SZYBKO SIĘ PORUSZAŁEŚ?
Cały czas czuć było presję i na pewno nie jest to lajtowe chodzenie, natomiast nie biegaliśmy. Zdarzały się odcinki, na których trzeba było przyspieszyć i biec 5–10 kilometrów, żeby zdążyć na przykład na warun. Podejścia też przeważnie muszą być dość szybkie, rzędu 1000 metrów na godzinę. Trzeba brać pod uwagę, że wyścig ten jest długi, więc należy rozłożyć siły, nie można spalić się na samym początku, choć czasami trzeba zdążyć na warunki.
Nie chcę przez to powiedzieć, że Red Bull X-Alps to tylko chodzenie – wyścig można wygrać samym dobrym lataniem. Kondycja fizyczna potrzebna jest po to, żeby być świeżym w powietrzu, żeby utrzymać koncentrację na wysokim poziomie… To jest klucz do sukcesu. Czasowo latania jest mniej, ale w kilometrach wychodzi więcej. Jest takie powiedzenie wśród zawodników, że lepiej wolno lecieć, niż szybko iść. To prawda, bo zawsze lepiej pokonać duży dystans powietrzem.
JAKI MIAŁEŚ NAJDŁUŻSZY CZAS PRZELOTU?
Cztery godziny. Ale loty były często dzielone międzylądowaniami, bo czasem lepiej chwilkę poczekać na trochę lepsze warunki. Albo – jeżeli wysokości są zbyt małe – wylądować pod przełęczą i podejść kawałek, żeby wystartować jeszcze raz. Nie mieliśmy na tej edycji żadnego epickiego dnia, jak mówią paralotniarze, żeby można było lecieć od świtu do nocy i pokonać 300 kilometrów. Takie warunki w Alpach oczywiście się zdarzają, ale akurat nie podczas tych zawodów. Dni były przeplatane opadami lub silnym wiatrem, więc trzeba się było mocno nakombinować, żeby jak najwięcej czasu spędzić w powietrzu. W rekordowy dzień zaliczyłem siedem, osiem lotów.
CZY KTOŚ CI PODPOWIADAŁ, CO ROBIĄ KONKURENCI, CO DZIEJE SIĘ W POWIETRZU?
Podstawowym narzędziem do analiz i planowania był oczywiście telefon. W dobie smartfonów można to robić dużo łatwiej, niż pięć, dziesięć lat temu. Na bieżąco sprawdzałem więc prognozę pogody czy podglądałem resztę stawki. Oczywiście, wszyscy obserwują się nawzajem. Czasem ktoś zna dobrze jakiś region albo wpadnie na lepszy pomysł, warto więc podejrzeć, co robią inni. Ale ostatecznie decyzje należą do mnie. Miałem też kontakt ze swoim teamem. Nie był to kontakt radiowy, bo on ma tę wadę, że już za górką tracimy zasięg. Natomiast telefony w Alpach, w większości miejsc, działają bezproblemowo, co ułatwiało nam zadanie. Chłopaki przesyłały mi informacje, co robią inni i jakie są prognozy pogody, więc na podstawie tych danych mogłem podejmować decyzje.
Długie dystanse pieszo to główny element wyścigu; fot. Radek Brzózka
CZY SUPPORT WSPIERAŁ CIĘ JESZCZE W JAKIŚ SPOSÓB?
Mieliśmy do dyspozycji auto od sponsora, była to nasza baza – w nim jadłem i spałem. Chłopaki cały czas jechały za mną. Na ziemi starały się mnie wspierać ciepłym jedzeniem, izotonikami, żebym nie tracił energii… Sporo więc było posiłków, bo zapotrzebowanie kaloryczne na tym wyścigu jest na poziomie 5000–6000 kalorii dziennie. Dzięki firmie Lyofood mieliśmy gigantyczne porcje jedzenia gotowego w trzy minuty. Spaliśmy w aucie, ale w ostatniego dnia nie zdążyłem zlecieć przed 21.00 – po tej godzinie dostaje się 48 godzin kary – więc miałem opcję: albo schodzić przez 6–7 godzin, albo wystartować rano. Decyzja była oczywista – zostałem w górach, bez sprzętu biwakowego. Tego dnia wyczerpałem energię z całej elektroniki, ale na szczęście miałem jeszcze Inreach, nadajnik satelitarny, który daje możliwość komunikacji za pomocą SMS-ów. Wysłałem więc do teamu wiadomość, że wszystko jest w porządku i będę spał w górach, ale potrzebuję kilku rzeczy. Później zawinąłem się w skrzydło i zasnąłem, a ekipa obudziła mnie szturchaniem o 1.50. Byłem już trochę zmarznięty, bo temperatura spadała do zera. Ale chłopcy dotarli z jedzeniem i śpiworem… Na szczęście, bo tego dnia funkcjonowałem tylko na dwóch batonikach i dopiero o 3.00 w nocy zjadłem śniadanie, obiad i kolację w jednym. Rano, dokładnie o 6.00 byłem już gotowy do startu, a pół godziny później wylądowałem po przeleceniu blisko 30 kilometrów.
Rozmawiał / JACEK MATUSZEK
Całość tekstu znajdziecie w magazynie GÓRY numer 4/2021 (281)
Zapraszamy również do korzystania z czytnika GÓR > http://www.czytaj.goryonline.com/