Tym razem – co za ulga! – dla odmiany czeka mnie spokojny spacer. Trekkingowa autostrada, można by rzec, bo Omalo – Szatili to najbardziej znany długodystansowy szlak Kaukazu. Na szczęście idę pod prąd, więc tłumy mi nie grożą. No i zamierzam skupić się raczej na wrażeniach etnograficzno-folklorystycznych niż graniowych.
„Oprócz mnie jedynymi osobami, które szły pod prąd, były chłopaki z Izraela. Zakumplowaliśmy się”
UMIERALNIA
Szatili to miejsce niesamowite. Urokliwe. Tajemnicze. Pełne niemal wyczuwalnej w powietrzu średniowiecznej historii. Ponad rzeką wznoszą się strome skały, a z nich, jakby naturalnie, wyrastają domostwa Chewsurów. Miejscowość opuszczam w towarzystwie trzech psów, które przybłąkały się do mnie z samego rana. Największy z nich, pies pasterski w typie kaukaza, przypomina mi mojego Bogusia, który niedawno umarł. Fajnie się z nim idzie, ale jednocześnie trochę mi smutno, bo wiem, że zaraz będziemy musieli się pożegnać.
Szybko docieram do Anatori. W tym miejscu znajduje się osiemnastowieczny grobowiec z okresu, gdy mieszkańców dziesiątkowała choroba zakaźna. Opowiadał mi o tym przewodnik z Szatili – podobno zarażeni sami udawali się do wybudowanych na tę okoliczność kamiennych domków, by tam dokonać żywota. Umierali ściśnięci na małej powierzchni, a jedyne światło, które docierało do środka, wpadało przez wąskie, zakratowane okienko. Szkielety tkwią tam do dziś. Niektórzy zmarli, siedząc na kamiennych ławeczkach, inni – leżąc na posadzce. Kości rozrzucone są wszędzie: tu czaszka, tam piszczel, gdzie indziej kręgosłup. Dzieci, dorośli, starcy… Gdzieniegdzie można dostrzec resztki ubrań. Na zewnątrz prawosławne świece ofiarne i drobne monety. A w dole pogranicznik z karabinem. Zaraz za grobowcem przebiega granica z Republiką Czeczeńską.
To chyba jedyne miejsce w Chewsureti i Tuszeti, gdzie tak łatwo można dostać się do Czeczeni – wystarczy pokonać jakieś pół kilometra wzdłuż rzeki Argun. Nie powinno więc dziwić, że przejście jest dobrze strzeżone. Warto też pamiętać, że sytuacja na granicy gruzińsko-rosyjskiej bywa poważna, bo Chewsurzy i Czeczeni za sobą nie przepadają. Niedawno zajęta przez Rosjan Osetia leży kawałek dalej na zachód. Tu nie ma żartów. Lepiej nie wybierać się na drugą stronę.
Biwak z widokiem na najwyższy szczyt wschodniej części Kaukazu Wielkiego, Tebulos Mta. Obok
biwakowali Polacy, którzy wynajęli konie do transportu plecaków
POLSKI PIKNIK NA GRANI
Za Anatori droga zakręca nagle na południe. Do Mutso jest osiem kilometrów rekreacyjnego spacerku.
„Hello” – słyszę zza pleców pozdrowienie, a chwilę później mija mnie dwóch młodych chłopaków. Okazuje się, że są z Izraela, a tempo mają prawilne. Zdziwiłem się, że nie tylko ja podróżuję pod prąd. Po niemal dwóch tygodniach samotności ucieszyło mnie też towarzystwo ludzi. Od teraz będziemy maszerować we trzech.
Mutso, ostatnia osada Chewsuretii na naszej trasie, przypomina nieco Szatili, ale położona jest mniej urokliwie, w dodatku trwają tu prace remontowe. Wspinamy się więc po wzgórzu, podziwiamy wieże obronne, a potem moi towarzysze posilają się w kawiarence na dole. Mnie wystarczy piwo. Oni kręcą głowami: „U nas piwo kosztuje 10 razy więcej, nie chcemy się przyzwyczajać”. Rozumiem. Nie namawiam.
Uroczy „guesthouse” w pierwszej wsi Tuszetii, Girevi
Za Mutso posterunek straży granicznej, a kawałek dalej rozwidlenie szlaków. Na górski grzbiet, który jest naszym celem, można wejść zboczem zachodnim lub wschodnim. Wybieramy drugą, bardziej stromą opcję, bo pierwsza wiedzie dookoła. Gdy zaczyna się podejście, robię przerwę obiadową. W Szatili kupiłem bakłażany i paprykę. Nie opłaca mi się wnosić tych ciężarów na górę. Wyciągam gaz, jedzenie i wino. Rozkładam się przy drodze i zabieram za gotowanie obiadu, niczym Makłowicz w podróży. Chłopaki patrzą z aprobatą, raczymy się winem i chwilę rozmawiamy, jednak nie ma sensu, aby nade mną stały. Rozdzielamy się. Później spotkamy się na górze, gdzie zamierzamy rozbić namioty.
Podejście wiedzie lasem. Jest trochę strome, ale niezbyt długie. Na grzbiecie zaskakują mnie cudowny widok oraz… rodacy. Polska grupa wędruje z przewodnikiem w kurtce TOPR-u. To dopiero miły akcent na tej odległej kaukaskiej ziemi! Krajanie do transportu jedzenia i sprzętu wynajęli konie. Przeżywają zupełnie inny rodzaj przygody niż my – idziesz z przewodnikiem, w plecaku masz tylko wodę, jakąś kanapkę i zapasową kurtkę. O nic nie musisz się martwić, normalnie all inclusive. Może ma to jakiś urok, ja jednak wolę po swojemu…
Niestety, rodacy okazują się sztywniakami. Nie dość, że alkoholem nie chcą częstować (a przecież nie nieśli go na plecach!), to jeszcze przez pół nocy rozmawiają o polityce, ekonomii, o sytuacji w kraju. Jakby w tych pięknych okolicznościach przyrody nie było innych tematów! Szybko więc wracam do swojego dzikiego i odludnego Kaukazu, gdzie polskie sprawy nie docierają.
Poranek jest cudowny. Jemy śniadanie na trawie, na szerokiej połoninie. W oddali pasą się owce, a zaraz obok namiotów – konie. Pojedyncze cumulusy okalają góry, które o tej porze roku przybrały intensywne złotozielone odcienie. Jednym z wierzchołków jest Tebulos Mta (4493 m) – najwyższy szczyt Chewsuretii i wschodniej części Wielkiego Kaukazu. Podziwiałem go z Kazbeku ponad dwa tygodnie wcześniej.
Tekst i zdjęcia / BARTOSZ WRZEŚNIEWSKI
Dalsza część artykułu znajduje się w Magazynie GÓRY numer 4/2023 (293)
Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > link