*: W zimie w Himalaje mnie nie ciągnie. Mam za to wtedy więcej czasu dla rodziny. Tradycyjnie każde święta Bożego Narodzenia spędzam z nimi w domu na Kaszubach. Tęsknią za mną, bo nieczęsto mają okazję mnie widzieć.
Na Kaszubach święta raczej nie różnią się niczym szczególnym, tyle że tradycja jest tam stale podtrzymywana. Nie zanika. Wydaje mi się, że im jesteśmy starsi, tym bardziej to doceniamy. Ja sama chętnie wracam myślami do tego okresu.
- Myślę, że tak. Ale na pewno starałabym się obchodzić święta zgodnie z kaszubską tradycją. Oczywiście na tyle, na ile byłoby to możliwe (śmiech ). Mój rodzinny dom jest pełen życia. Nadal mieszka tam mój brat z trójką swoich dzieci, więc myślę, że nawet gdybym z jakichś powodów nie mogła być razem z nimi w święta, to i tak byłoby tłoczno i wesoło. Zresztą chyba przyzwyczaiłam już rodziców do swojej nieobecności, bo z domu wyprowadziłam się mając 18 lat. Teraz odwiedzam ich o różnych dziwnych porach.
Często mówi się, że góry wysokie [tym mianem określa się ośmiotysięczniki - przyp. red.] są miejscem dla egoistów. Powiedział tak na przykład ostatnio w wywiadzie dla "Gazety" twój kolega himalaista Piotr Pustelnik. Zgadzasz się z tym?
- I tak, i nie. Myślę, że Piotr miał na myśli przede wszystkim swoją rodzinę. On sam dużo wyjeżdżał, zostawiając w domu bliskich. Ja nie mam jeszcze męża ani dzieci, więc wykorzystuję ten czas maksymalnie. Zdaję sobie doskonale sprawę, że kiedy ta rodzina już się pojawia, to czas, jaki zostaje na wyprawy, jest bardzo ograniczony. Kobiety zazwyczaj nie jeżdżą wtedy w góry. Zresztą wszystkie himalaistki, które znam albo świadomie zdecydowały się na to, że nie będą zakładały rodziny albo po urodzeniu dziecka rezygnują z wyjazdów w góry wysokie. Nie chciałabym jednak oceniać co jest egoizmem, a co nie. To jest bardzo indywidualne. Myślę, że jeśli dwoje ludzi się dogaduje, to można połączyć pasję z życiem rodzinnym.
Wyznaczyłaś sobie granicę tego, co jesteś w stanie poświęcić dla gór?
- Na pewno nigdy nie poświęciłabym zdrowia.
Wyprawom towarzyszą ekstremalne warunki i ogromny wysiłek. To nie jest igranie z własnym zdrowiem i życiem?
- Czuję, że sto razy bardziej ryzykuję, jadąc do rodziców krajową "siódemką". To wymaga ode mnie tak dużej koncentracji, że wysiadając z samochodu, jestem cała obolała i wykończona. W górach minimalizuję niepotrzebne ryzyko. Staram się być zawsze dobrze przygotowana, wychodzę tylko wtedy, kiedy jest dobra pogoda. Przy złej zawracam. A widząc na drodze rozpędzonego wariata w samochodzie, nie wiem, co za chwilę zrobi. To mnie stresuje.
Chcesz powiedzieć, że na ośmiotysięcznikach czujesz się bezpieczniej niż na krajowej "siódemce"?
- Tak (śmiech). Wiem, że to może brzmieć dziwnie, ale w górach mam poczucie większej kontroli i odpowiedzialności za siebie. Wchodząc w tym roku na Annapurnę, poświęciliśmy mnóstwo czasu i pieniędzy na przygotowania i aklimatyzację na innym, bezpieczniejszym szczycie. Owszem, nigdy nie można mieć pewności, że nie wydarzy się coś złego, ale dużo zależy od nas. Wbrew temu, co się mówi, w górach wysokich nie ma samobójców. Himalaiści bardzo kochają życie.
Marek Kamiński napisał kiedyś, że "człowiek to taka dziwna istota, która zawsze chce czegoś więcej. Nie wystarcza mu to, że ma gdzie spać, co jeść, kochającą rodzinę i uporządkowane życie". Odnajdujesz w tych słowach siebie?
- Tak, uważam, że to ważne, aby mieć nawet najbardziej górnolotne marzenia i je realizować. I wcale nie muszą to być ośmiotysięczniki. Każdy może mieć własną górę, nieważne, czym ona by nie była.
Ty masz na swoim koncie siedem ośmiotysięczników. Jesteś dokładnie w połowie drogi do zdobycia Korony Himalajów. Czy dopiero wtedy uznasz, że osiągnęłaś swój cel?
- Staram się skupiać na najbliższym celu, ta metoda "małych kroków" dobrze się sprawdza przy realizacji wielkich rzeczy. Bo to niepokorne myśleć, że szczęśliwym będzie się dopiero po zdobyciu wszystkich czternastu szczytów. Taka aspiracja nie jest dobra. Na przykładzie Piotra Pustelnika, z którym stanęłam na szczycie Annapurny, wiem, że choć warto wyznaczać sobie dalekosiężne cele, to jednak lepiej nie narzucać sobie takiej psychicznej presji. Jemu walka z tą górą zajęła sześć lat. Szturmował ją aż pięć razy. No przecież można się zastrzelić!
Dla Piotra Pustelnika tegoroczne zdobycie Annapurny było zwieńczeniem zmagań z Koroną Himalajów. A czym ta wyprawa była dla Ciebie?
- To było szczególne wejście. Oboje bardzo się w nim wspieraliśmy. Piotr wielokrotnie powtarzał, że ta góra go nie lubi, że prześladuje go pech, a ja mówiłam, że to bzdury, że wszystko będzie dobrze. Bardzo wierzyłam w to, że tym razem mu się uda. A poza tym jest to po prostu bardzo niebezpieczna góra i cały czas miałam tego świadomość. Bycie w takim ciągłym pogotowiu i czujności plus optymizm za dwoje, przez dwa miesiące, jest dość wyczerpujące. Ale my mieliśmy szczęście. Nie spotkały nas żadne, bardzo ryzykowne chwile.