Nie dalej jak wczoraj siedzieliśmy z moim przyjacielem, bardzo uzdolnionym fotografem i przeglądaliśmy moje ostatnie sesje. Kompletnie nieprzebrane setki fotografii, krok po kroku – tak jak powstawały. Bardzo ciekawiły mnie komentarze Marcina, większość niezwykle celna. Równie interesujące były problemy i pytania, które zaczęliśmy sobie stawiać. Najciekawsza była analiza jak powstawały poszczególne zdjęcia. Na jednych kadrach szukałem ciekawego układu modeli, na innych gestu, miny albo czegoś śmiesznego. Wtedy „strzela się” odpowiednią ilość takich właśnie kadrów – na wyczucie – aż czujemy, że dość. To wtedy, kiedy czekamy, aż życie samo podsunie nam ciekawe rozwiązanie. Później przeszliśmy do analizy jak powstało najciekawsze zdjęcie tej sesji, bo zupełnie inne podejście miałem, kiedy zobaczyłem fajny układ – kobieta z flagami. Wiedziałem już, że to jest ogromny potencjał. Fotografia szybko powstała w głowie. Później, jak mi się zdawało, czekałem tylko na moment, kiedy „dostanę” to, co chciałem. Już na początku oglądania tej serii, liczącej chyba z 50 fotografii, powiedziałem Marcinowi: jestem pewien, że to zdjęcie zrobiłem jako jedno z ostatnich. Dojechaliśmy do końca. Było dokładnie ostatnie.
O co chodzi? Otóż właśnie o świadomość kadru. Sytuacja się rozwijała. Powiewające flagi łopotały w sposób całkowicie niekontrolowany. Sytuacja na planie zmieniała się dość szybko, na tyle, że nie miałem pewności, czy za ułamek sekundy nie złapię tej właściwej chwili. Trzeba było „strzelać” aż złapałem, co chciałem. A żeby to się udało, trzeba wiedzieć, czego się chce.
Jak w życiu. To zdjęcie, o którym teraz pisałem, było kompletnie nie-górskie. Zrobiłem je podczas demonstracji w Moskwie.
Oczywiście takie sytuacje zdarzają się również podczas sesji w górach. Moim zdaniem nawet częściej, bo tam bardzo często trzeba zaplanować ujęcia wcześniej. Trzeba je „widzieć” – po to, by móc później sfotografować.
Chyba najlepszym przykładem jest moja ulubiona fotografia, którą zrobiłem podczas wyprawy na Ama Dablam z Ryśkiem Pawłowskim w 2002 roku. Wychodziłem nad 2-kę. Wąziutka grań bez asekuracji – bo poręczówka wmarzła w śnieg i lód – nie pozwalała na specjalną obserwację okolicy. Parę razy zatrzymałem się dla złapania oddechu, ale był to z pewnością taki moment, który zawsze chcemy mieć jak najszybciej już za sobą. Dopiero kiedy wbiłem się w ścianę i założyłem auto, można było się nieco porozglądać. I wtedy mnie zatkało. To był moment, na który czekałem. Niesamowita gra chmur dodawała pejzażowi plastyczności i dynamiki. Przestrzeń była porażająca. Brakowało mi tylko skali. Wyjąłem szybko aparat. Dalmierzowa mamiya 7 to superprosty aparacik średnioformatowy. Trochę trzeba było pokombinować, zmienić obiektyw, zrobić pomiary zewnętrznym światłomierzem i jedynym elementem brakującym był Rysiek, którego za chwilę wywołałem radiotelefonem z namiotu. Na szczęście jeszcze nie wyszedł w drogę powrotną do bazy.
Zrobiłem 3 klatki dla pewności, przy drugiej wiedziałem, że właśnie po to zdjęcie jechałem na wyprawę. Nic już tego nie zmieniło – nawet dwugodzinna sesja na szczycie vis-a-vis Mount Everestu. Było pięknie: zachód słońca i Everest, i Lhotse jak „z sąsiedniego budynku”, zrobiłem kilka panoram, na śniegu kopuły szczytowej napisałem „DLA MAGDY” – dedykację mojej ukochanej żonie – i zjechałem w dół.
Na koniec refleksja i analogia do życia: bo w życiu i z kobietami (w dłuższej perspektywie) jest odwrotnie niż w górach. Heroiczne zdobywanie szczytów potrzebne jest wyłącznie na początku, później oczekuje się od nas tylko mozolnego, codziennego napierania.
Góry, nr 5 (144) maj 2006
(kg)