Oto krótka relacja z wydarzeń z zeszłego tygodnia. Bardzo proszę o wyważone ewentualne komentarze, nie rzucanie oskarżeń itp., nie o to w tym chodzi. Uszanujmy pamięć Olka.
Akcję górską rozpoczęliśmy 5 lipca. Wykonaliśmy 3 wyjścia aklimatyzacyjne, zakładając odpowiednio 3 obozy, spędziliśmy noc w obozie 3cim na wysokości 7000 m n.p.m., przez cały czas czuliśmy się dobrze. Z zamiarem ataku szczytowego wyszliśmy z bazy 21 lipca. Początkowo realnie zakładaliśmy krótką akcję, tzn. wyjście od razu do obozu 2giego, następnie przesunięcie 3ciego do 4tego i atak szczytowy, jednak warunki pokrzyżowały nasze plany. Lodowiec na drodze do obozu 1szego zrobił się koszmarny do przejścia i zajął nam sporo czasu, więc pierwszego dnia dotarliśmy tylko do "jedynki". Przejście z "dwójki" do "czwórki" również się nie udało, szliśmy jako pierwsza ekipa, a z powodu wcześniejszych opadów śniegu musieliśmy całą drogę torować, szukać/wydobywać "poręczówki" itp. Z tego powodu, dość zmęczęni, o 21.00 rozpoczęliśmy atak szczytowy z obozu trzeciego. Tu również przez cały czas musieliśmy torować drogę w głębokim i nieprzyjemnym śniegu. Udało nam się osiągnąć wysokość obozu 4tego, a następnie przejść charakterystyczny trawers pod piramidą szczytową. Dalej, po kilkunastu godzinach trwania, z powodu późnej pory dnia, mocnego słońca i zmęczenia, przerwaliśmy akcję na wysokości, około 7600 m n.p.m. i zjechaliśmy na nartach do obozu 3ciego, a po krótkim odpoczynku niżej do 2giego, gdzie spędziliśmy noc. Następnego dnia wstaliśmy dość późno, przed 12.00. Dyskutowaliśmy czy zostać tu i odpocząć, czy zjeżdżać do "jedynki". Wracać do bazy chcieliśmy następnego dnia, razem z innymi schodzącymi ekipami, dla podniesienia bezpieczeństwa na lodowcu. Ostatecznie zapadła decyzja o opuszczeniu "dwójki".
Było bardzo ciepło, słońce mocno operowało. Ruszyliśmy trasą, którą już raz pokonaliśmy, początkowo zjeżdżając bezpośrednio poniżej obozu 2giego, a następnie trawersując lewą stronę Banana Ridge (patrząc od góry). Pierwszy zjeżdżał Olek, ja drugi. Warunki były dużo gorsze niż za pierwszym razem. Olek po wjechaniu w trawers stwierdził, że nie będzie się tu pchać ze względu na szczeliny i rynny utworzone przez śnieg i wodę i wrócił na szeroki stok prowadzący spod dwójki. Od tego momentu wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Po wykonaniu kilku skrętów oberwała się deska śnieżna, która zaczęła zjeżdżać wraz z nim. Po kilku sekundach zniknął mi z oczu, ponieważ stok poniżej wystramia się mocno. Gdy wszystko ustało zacząłem go wołać, bez rezultatu. Spróbowałem zjechać niżej, lecz ze względu na trudności terenu i uwolnienie kolejnego zsuwu zatrzymałem się. Znów nawoływanie, po czym wróciłem do góry, do obozu drugiego po pomoc.W obozie przebywało wówczas 2 Chilijczyków, Perówiańczyk i 3 Czechów, wszyscy odpoczywający po ataku szczytowym. Jeden z Chilijczyków zawiadomił bazę przez radio, drugi ruszył na szczyt Banana Ridge w celu obserwacji, sam próbowałem wywołać Olka przez radio, które miał przy sobie, bez rezultatu. W obozie było bardzo mało sprzętu, każdy szedł "na lekko", udało mi się zdobyć tylko 30 m linę. Razem ze wspinaczem z Peru ruszyliśmy w dół, jednak szybko się zatrzymał, twierdząc, że obecnie jest zbyt niebezpiecznie, by schodzić niżej. Po raz kolejny podszedłem do góry, do obozu 2, gdzie dowiedziałem się, że w bazie próbują zorganizować śmigłowiec oraz pomoc, być może z bazy, być może wspinaczy którzy znajdują się w obozie 1szym, oraz że Olka nigdzie na zboczu nie widać, więc prawdopodobnie
wpadł do szczeliny (ogromne szczeliny zanajdują się w połowie oraz na dole stoku wraz z pasem seraków). Pozbierałem z namiotów kilka szabli śnieżnych z nadzieją na autoasekurację i ponownie na nartach zacząłem się zsuwać w dół. Śnieg był jednak tak luźny na tak dużej głębokości, że nie udawało mi się zrobić bezpiecznego stanowiska. Zsunąłem się tak blisko szczeliny jak byłem w stanie i znów zacząłem nawoływać, ale bez skutku.
Wróciłem do obozu drugiego, gdzie dowiedziałem się, że na śmigłowiec nie ma szans. W nocy zszedłem do "jedynki", gdzie spotkałem hiszpańskiego wspinacza, który był świadkiem wypadku wracając z Gasherbruma 1. Twierdził, że widział jak Olek został wepchnięty przez lawinę w szczelinę w połowie stoku, co zgadzało się z moimi obserwacjami. O świcie do jedynki dotarła trójka tragarzy wysokościowych ze sprzętem, którzy wyszli z bazy w celu odnalezienia Olka. Ruszyli do góry, by z obozu 2giego spróbować dostać się do szczeliny. Z niewiadomych przyczyn nie udawało się z nimi nawiązać kontaktu radiowego, więc relację usłyszeliśmy dopiero następnego dnia popołudniu, gdy wrócili do BC. Stwiedzili ślady lawiny, dotarli do szczeliny, jednak okazała się bardzo głęboka i nie udało im się niczego dostrzec, na dowód przedstawili zdjęcia. Kolejne wyjścia do góry zostały zablokowane przez władze pakistańskie, które zabroniły kolejnych akcji (Andrzej Bargiel zgłaszał chęć natychmiastowego wyjścia do góry i pomocy, nie udało się tego zrealizować mimo telefonów do Islamabadu). Następnego dnia wszystkie ekipy musiały opuścić Base Camp.
Tak te wydarzenia wyglądały z mojej perspektywy. Piszę to tak szybko jak jestem w stanie, dopiero dziś w południe dotarłem do Skardu, skąd mogę to wysłać. Jeszcze raz proszę o powstrzymanie złych emocji, teorii czy oskarżeń.
Olek był niesamowitym facetem i świetnym kolegą, a cała sytuacja wciąż wydaje mi się złym snem.
Dziękuję wszystkim za głosy wsparcia, wiadomości i modlitwy. Dziękuję też Darkowi Załuskiemu i Andrzejowi Bargielowi za pomoc i wparcie.
Piotr Śnigórski