„Krzykacz” zapisał się zarówno w historii taternictwa, jak i w annałach polskiego alpinizmu i wspinaczki big-wallowej, w których na zawsze zostaną jego nowe drogi w górach wysokich kilku kontynentów.
Krzysztof Belczyński na szczycie Cerro Torre, fot. Marcin Tomaszewski
Stworzył świetny zespół z Marcinem Tomaszewskim. Gdy poprosiłem Go o wspomnienie początków partnerstwa z „Yetim” na potrzeby opracowania ‘Klasyczne zdobycie Zerwy’, napisał:
„Obydwu nam zawsze było mało. Pamiętam, jak pierwszy raz spotkaliśmy się na ścianie w Szczecinie i jakoś tak od razu zaskoczyło. Po prostu ładowało się aż do krwi. I nie działało to tak, że jeden chciał pokonać drugiego, ale raczej podjudzaliśmy się nawzajem, żeby zrobić więcej”.
Ten wewnątrzzespołowy doping zaowocował znakomitymi przejściami w tatrzańskim sezonie 1996, kiedy – oprócz wielu innych przejść – w 23 godziny i 9 minut przeszli 4 drogi tworzące „Expandera”, pokonali świetne łańcuchówki na Kazalnicy: „Warianty Małolata” – „Pająki” – „Malczykówka” oraz „Heinrich-Chrobak – Direttissima” oraz otworzyli „Brytyjskie Trawersy” na Mniszku.
Fot. arch. GÓRY
Również z „Yetim” wytyczył swoją premierową drogę w górach wysokich, czyli „Tańcząc w ciemnościach” w Karakorum w 2001 roku. Kolejne dwie wspinaczki tego zespołu uwieczniliśmy na okładkach GÓR. Mowa o „Absolute End” na Ziemi Baffina (z Michałem Bulikiem) z 2002 roku i „Ostatni Krzyk Motyla” na Alasce z 2003 roku (z Dawidem Kaszlikowskim).
Cover GÓR ozdobiło także wykonane przez Niego zdjęcie z ostatniej świetnej wspinaczki tego zespołu, kiedy w 2006 roku „Krzykacz” z „Yetim” wspięli się „Drogą przez Kompresor” na Cerro Torre.
„Krzykacz” zawsze był mocno związany ze swoim „macierzystym” KW Toruń i w 2004 roku wraz z kolegami z tego klubu – Bogusławem Kowalskim i Wojtkiem Wiwatowskim – wytyczył nową drogę na Torre Sur w masywie Torres del Paine.
Fot. Bogusław Kowalski
Krzysiek wszystko robił na 100 procent i w każdy projekt wkładał całą swoją – niespożytą i zaraźliwą – energię. Był uznanym naukowcem (tytuł „prof. dr hab.” przy jego nazwisku w publikacjach dotyczących astronomii nie kłamie), a na naszych łamach dał się poznać jako zdolny literat i jego bujdałki były jednymi z najlepszych, jakie zamieściliśmy w historii GÓR.
Nieprzypadkowo jedną z nich – „Opowieść wigilijną” – zamieściliśmy w naszym zbiorze ‘15’, w którym zebraliśmy najciekawsze teksty opublikowane w ciągu pierwszych piętnastu lat magazynu.
Pamiętam, jak kiedyś – przez zapomniany już komunikator Gadu-Gadu – cisnąłem go o jakiś tekst. On siedział przy biurku w słonecznej Kalifornii, a ja w szarym, późnozimowym Krakowie. Napisał mi: „Spoko, wyrobię się, dobrze mi się tu pisze przy tym winku”. Niedługo potem wysłał tekst: jak zwykle emocjonalny, wartki i pozwalający czytelnikowi przeżywać jego ścianowe emocje.
Fot. arch. GÓRY
I teraz, chociaż nie ma go już z nami, chociaż pojawił się na firmamencie polskiego wspinania raczej jako kometa czy meteor, niż długo święcąca gwiazda, to wydaje się, że tę jego niezwykłą energię czujemy do dzisiaj. „Czysta metafizyka” – tak zakończył mój ulubiony tekst, jaki opublikowaliśmy. I ja też nie mam już nic do dodania: czysta metafizyka…
PS. Wydaje się, że w przypadku „Krzykacza” tradycyjne „Rest in Peace” jest nie na miejscu, i jeśli tam – w innym świecie czy wymiarze – buzuje ta jego energia, wciąż preferuje tradycyjne wspinaczkowe „Allez!” lub „Venga!”…
Tekst / PIOTR DROŻDŻ