facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS

Bieg Rzeźnika - jak przybiec na pierwszym miejscu?

Decyzja o starcie zapadła w listopadzie, kiedy to po zakończeniu obozu biegowego w Krynicy Górskiej, prowadzonego przez Marcina Świerca (mistrz polski w biegach na długim dystansie) zdecydowałam się podjąć z nim stałą współpracę.

Tekst: Anna Kącka

 

Autorka tekstu to młoda polska biegaczka, która zajmuje czołowe miejsca w biegach górskich. Jej największy sukces to pierwsze miejsce w parze kobiecej w najbardziej prestiżowych zawodach w Polsce – w Biegu Rzeźnika (2016). Ania jest członkiem teamu Dare 2b, brytyjskiej marki, której produkty charakteryzują się specjalistycznym przeznaczeniem: dla miłośników sportów zimowych, kolarzy, biegaczy, turystów górskich. Produkty te powstają w ścisłej współpracy ze sportowcami, reprezentującymi różne dyscypliny sportu.


 

 

Bieg Rzeźnika miał być jednym z moich startów w sezonie 2016. Myślę, że śmiało mogę powiedzieć, że tym najważniejszym. Jestem zawodniczką teamu Dare2b, tym razem występowałam gościnnie jako Salco Team - drużyna, z którą związana jest Ewelina.

Pomysł uczestnictwa zrodził się znacznie wcześniej, bo pod pod koniec czerwca 2015. Pierwszy raz miałam wtedy okazję spotkać się na kilka treningów z Eweliną Matułą, zawodniczką, trenującą pod skrzydłami Marcina już od dłuższego czasu. Niecałe dwa tygodnie później obie wzięłyśmy udział w Mistrzostwach Świata na Długim Dystansie 2015 w Zermatt w Szwajcarii. Pomimo tego, że startowałyśmy w różnym czasie (ze względu na dużą liczbę uczestników, startowaliśmy w minutowych odstępach, a Ewelina, reprezentująca wtedy Reprezentację Polski ruszyła na trasę 30 minut wcześniej), osiągnęłyśmy podobny rezultat. Dzięki temu utwierdziłyśmy się w przekonaniu, że w Biegu Rzeźnika chciałybyśmy pobiec jako partnerki.

Zawody te są rozgrywane w Bieszczadach już od 2004 roku i mają charakter drużynowy. Oznacza to, że zespoły muszą przebyć całą trasę razem. Jeżeli odległość między zawodnikami podczas trwania biegu byłaby większa niż 100 m lub gdyby zawodnicy pojawili się na punkcie kontrolnym w pojedynkę, oznaczałoby to natychmiastową dyskwalifikację drużyny. Nie ma także możliwości na zmianę składu pary w trakcie trwania zawodów, bez względu na okoliczności. Taka formuła biegu wynika z jego historii oraz z troski o bezpieczeństwo (partnerzy zawsze sobie mogą pomóc). Fakt ten stanowi jednak dodatkowe utrudnienie. W biegu można startować w trzech kategoriach: w parze męskiej (MM), w parze kobiecej (KK) lub w parze mieszanej (MIX - kobieta oraz mężczyzna).

Trasa biegu Rzeźnika należała przez lata do najtrudniejszych w Polsce, a sam bieg stał się wydarzeniem legendarnym i niezwykle popularnym. Każdy ultramaratończyk w Polsce marzy, by kiedyś stanąć na starcie w Komańczy i zmierzyć się z tą trasą. Na przestrzeni lat powstało prawdziwe święto biegowe, w którym uczestniczą zawodnicy wraz z całymi rodzinami. W związku z tym że zainteresowanie Biegiem Rzeźnika jest tak ogromne, a liczba miejsc niewystarczająca i znacznie ograniczona, z roku na rok zaczęto wprowadzać nowe konkurencje, które obecnie przerodziły się w tygodniowy Rzeźnicki Festiwal Biegowy, w skład którego wchodzą: Bieg Rzeźnika na raty (dystans Biegu Rzeźnika podzielony jest na 3 dni), Rzeźniczek (ok. 27 km) i różne biegi dla dzieci. Od roku 2015 imprezę poprzedza bieg Rzeźnika Ultra na dystansie 140 km. Cały Rzeźnicki Festiwal rozgrywany jest przy dźwiękach muzyki “Wiewiórki na Drzewie”. OTK Rzeźnik organizuje także Zimowy Maraton Bieszczadzki, odbywający się w styczniu oraz jesienny Ultramaraton Bieszczadzki i Ćwierćultramarton Bieszczadzki. W tym roku na 77-kilometrowej trasie miało się zmierzyć 750 par, które wylosowano ze wszystkich zgłoszonych. Dla chętnych istnieje możliwość przedłużenia trasy o dodatkowy odcinek i przebiegnięcia wersji Hardcore, czyli ok. 100 km.

 

Bieg Rzeźnika 2016. Fot. Jacek Deneka



Przygotowania do startu zaczęłam w listopadzie, sumiennie przykładając się do planu rozpisywanego przez trenera i realizując go możliwie jak najdokładniej. Do tej pory najdłuższym pokonanym przeze mnie dystansem w życiu był Chudy Wawrzyniec (53 km). W maju (już za 7 miesięcy!) miałam zmierzyć się z legendarną bieszczadzką trasą na dystansie 77 km! Czekała mnie ogromna praca i sporo wyrzeczeń przez zimę. Musiałam zrezygnować w znacznej mierze z treningów narciarskich oraz capoeiry, a także powoli przystosować organizm do nowego wysiłku. Przez kilka miesięcy przebiegałam ponad 400 kilometrów miesięcznie, budując bazę. Stanowiło to 160-170 % mojej dotychczasowej aktywności. Dzięki dużemu zróżnicowaniu treningów, dodatkowym ćwiczeniom, rozciąganiu i stałym kontakcie z fizjoterapeutą, uniknęłam uczucia znużenia i monotonii. Nie nękały mnie również żadne kontuzje. Dopiero później dowiedziałam się, że w tym czasie Ewelina zmagała się z problemami zdrowotnymi, ale nie chciała mnie martwić. Zresztą to ja musiałam postarać się dorównać do jej poziomu biegowego.

Startem kontrolnym dla nas obu były Mistrzostwa Polski na Długim Dystansie rozegrane w kwietniu 2016 roku. Zajęłyśmy z Eweliną lokaty tuż obok siebie, co prognozowało dla nas dobrze. Mnie samej rezultat nie zadowalał, pomimo dość znacznego progresu czasowego w stosunku do roku ubiegłego. Wyjątkowo źle zniosłam pierwszą połowę trasy, coś szwankowało. Wyciągnęłam wnioski - do “Rzeźnika” został miesiąc - wiedziałam już, na co powinnam zwrócić uwagę i jakie zmiany wprowadzić.

Na rekonesans trasy pojechałyśmy, korzystając z dobrodziejstw wolnych dni, jakie dają nam święta narodowe na początku maja. 77 km trasy, prowadzącej czerwonym Szlakiem Bieszczadzkim z Komańczy do Ustrzyk, podzieliłyśmy 3 etapy i 3 treningi w kolejne dni, analogicznie do rozmieszczenia punktów kontrolnych i żywieniowych:

1) Komańcza - Cisna
2) Cisna - Smerek
3) Smerek - Ustrzyki Górne

Przy pomocy mojego narzeczonego (a obecnie już męża) zaplanowałyśmy czasy na pokonanie poszczególnych odcinków. Marzyłyśmy o złamaniu 10 godzin, analizowałyśmy więc rezultaty uczestników z lat poprzednich i celowałyśmy w 9:30, zostawiając sobie nieco zapasu. Każda z nas miała swój ulubiony fragment, obie zakochałyśmy się w tym ostatnim, prowadzącym przez połoniny w Bieszczadzkim Parku Narodowym. Nawet jeśli za szczytu Smereka musiałyśmy uciekać przed burzą, nie widząc nic przez strugi deszczu, a potem hamować się na wzajem na zabłoconych zbiegach, gdyż poręcze raczej do użytku się nie nadawały, na Caryńską wdrapywałyśmy się już w słońcu, bo pogoda szybko się zmieniała. A potem marzyłyśmy czekając zmoczone na transport. Ciągle podśpiewywałyśmy piosenki “Wiewiórki na drzewie”, byłyśmy pełne pozytywnych myśli i wiary, że uda nam się cel zrealizować. Poznałyśmy też wspaniałych biegaczy, z którymi spotkałyśmy się później w trakcie biegu. Z rekonesansu bardzo miło wspominam uczucie niepewności i stałe kombinowanie - byliśmy jednym autem i zawsze musieliśmy wymyślić, jak wrócimy po auto lub do miejsca, gdzie spaliśmy. Na komunikację autobusową raczej liczyć nie mogliśmy, ponieważ nie jest zbyt rozwinięta w tych rejonach. Całe szczęście, że w Bieszczadach autostop wciąż stanowi bardzo popularny i w gruncie rzeczy najprostszy środek transportu.

 

Bieg Rzeźnika 2016. Fot. Jacek Deneka



Na tydzień przed startem nasze marzenia o próbie złamania kobiecego rekordu trasy zostały rozwiane. Trzynasta edycja Biegu Rzeźnika okazała się być pechową, a organizatorzy ogłosili konieczność zmiany trasy ze względu na brak zgody Bieszczadzkiego Parku Narodowego na poprowadzenie jej przez teren parku. Przyznam się, że w tym czasie w porównaniu do wielu zawodników wykazałam się dość dużą ignorancją, nie ruszały mnie zupełnie artykuły, komentarze, nagonka w mediach. W najmniej odpowiednim momencie przytrafiła mi się kontuzja - miałam problemy z kolanem, które uszkodziłam w wyniku upadku na półmaratonie trzy tygodnie wcześniej i wszystkie próby wyjścia na trening biegowy kończyły się płaczem. Płaczem kończyły się również treningi rowerowe - kiedy na pożyczonym, męskim i wiekowym rowerze (górskim w dodatku) nie byłam w stanie już usiąść na krzesełku. Jeszcze na trzy dni przed startem wahałam się czy wystartować, pozostawiając w zupełnej niepewności Ewelinę (kilkakrotnie zmieniając już te ostatecznie podjęte ostateczne decyzje). Marzenie okazało się silniejsze, a pomoc i pomysłowość bliskich mi osób (rodzice są lekarzami w Uniwersyteckim Szpitalu Ortopedyczno - Rehabilitacyjnym w Zakopanem) i fizjoterapeutów pozwoliły podjąć próbę jego spełnienia.
Mojej partnerce jestem wdzięczna za cierpliwość, zaufanie oraz gotowość do zmierzenia się z ewentualną koniecznością wcześniejszego zejścia z trasy. Gdy stanęłam na linii startu, zagadką było dla mnie to, ile i czy w ogóle uda mi się przebiec. Dlatego każdy pokonany kilometr przynosił mi ogromną radość, a możliwość wybiegnięcia z kolejnego punktu odżywczego cieszyła i stanowiła nagrodę samą w sobie.

Ostateczną wersję trasy ogłoszono dzień wcześniej. Oficjalnie potwierdzono ją na odprawie w Cisnej, na którą wybrałyśmy się w celu zostawienia przepaków - worków na poszczególne punkty odżywcze.  Przygotowałyśmy jedzenie, żele energetyczne, zapasowe ubrania i lód w spray’u - czyli wszystko, czego mogłybyśmy potrzebować. Łukasz i Krzysiek z Salco Team obiecali nam pomagać, ale nie wiedziałyśmy jeszcze, w jakim stopniu będzie to możliwe. Szczęśliwie spotkałam jeszcze Alicję, znajomą fizjoterapeutkę, która “pancernie” zatejpowała (obwiązała specjalnymi taśmami) mi bolące kolano. Wieczorem, podczas gdy ja skupiałam się na oklejaniu i smarowaniu bolącej nogi, Ewelina zgrała trasę na zegarek i zapamiętała najważniejsze informacje. W przeciwieństwie do mnie wydawała się być bardzo spokojna. Naturalnie wynikł podział obowiązków - podczas biegu ona miała pilnować, żebyśmy nie zabłądziły, a ja co 30 minut informować o konieczności jedzenia. Zanim położyłyśmy się spać, przygotowałyśmy ubrania, numerki, plecaki. Zawody rozpoczynały się o 3, a budziki ustawiłyśmy na 1:20! - o takich godzinach się nie myśli ;) Na start w Komańczy potrzebowaliśmy dojechać busem z naszej miejscowości mieliśmy około 15 minut. Z nami oprócz Łukasza i Tomka zabierała się jeszcze inna para kobieca oraz 3 zawodników, którzy swoich partnerów musieli odszukać. Wśród nich Ilya Markov, zdobywca drugiego miejsca w biegu. Jak to dobrze, że w porę zorientowałam się, że zapomniałam numeru startowego! O mały włos nie znokautowałabym dwóch par z podium już na początku. Bez problemu zdążyliśmy jednak po niego wrócić i o czasie ustawić się na linii startu.

Do tej pory nigdy nie startowałam w nocy, otoczona ciemnością. Pierwsze kilometry wspominam najmilej - poruszaliśmy się w świetle czołówek, migoczących w oddali niczym setki świetlików, a później wśród unoszącej się porannej mgły. Przypominałam sobie trasę z rekonesansu i wiedziałam, którędy najlepiej pobiec, jaką stronę ścieżki wybrać lub gdzie najłatwiej przekroczyć strumyki. Poruszałyśmy się jednak ostrożnie, każdy błędny krok mógł nas szybko wykluczyć z rywalizacji. Hamowałyśmy się, żeby nie narzucać zbyt szybkiego tempa, którego w pierwszych chwilach nie odczuwałyśmy, niesione euforią, panującą wśród zawodników. Od chwili rozpoczęcia nie minęła nas żadna para kobieca, mignęły nam tylko Agnieszka Łęcka i Anna Arseniuk z partnerami. Tym razem skupiałyśmy się na rezultacie czasowym, a w zasadzie to naprawdę zależało nam na tym, żeby ukończyć bieg. Biegłyśmy zgodnie z planem, przed 6:30 zjawiłyśmy się na pierwszym pomiarze czasu w Cisnej. Miałyśmy już przeszło 30 km w nogach, ale wciąż czułyśmy się zadziwiająco świeżo. Tak jakby nasze organizmy nie zorientowały, się, że zamiast jeszcze spać w ciepłych łóżkach, już prawie 3 i pół godziny zmuszamy je do wysiłku. Zaskoczyła mnie tak liczna grupa dopingująca biegaczy z samego rana. Na przepaku czekali na nas już Łukasz i Krzysiek, dzięki którym bardzo szybko uwinęłyśmy się i ruszyłyśmy dalej.

 

Bieg Rzeźnika 2016. Fot. Jacek Deneka



Formuła biegu w parach przypadła mi do serca, pozwoliła nie czuć presji, a w zamian rozkoszować się czasem spędzonym w górach, pięknem przyrody i cieszyć się w pełni moją ulubioną aktywnością. Czasami miałyśmy wrażenie, że jesteśmy na treningu - nie widziałyśmy przed sobą ani za sobą żadnej pary. Obecność partnerki dodawała sił w chwilach kryzysów i motywowała do kontynuowania biegu. Niekiedy wystarczyło tylko mocniej zacisnąć ząbki i przygryźć wargę. Troszczyłam się o Ewelinę i czułam to samo z jej strony. Dobrane byłyśmy idealnie, nie pilnowałyśmy się specjalnie, a ciągle biegłyśmy tuż obok siebie. Na prowadzeniu zmieniałyśmy się bezsłownie - mimo że nie znałyśmy się zbyt długo i stosunkowo niewiele trenowałyśmy razem. Przeczucie, które kierowało nami, gdy umawiałyśmy się na pierwszy trening w Zakopanem, nie zawiodło nas. “Dobry partner to najważniejszy element rzeźnickiej układanki” (Krasus_biecdalej http://www.biecdalej.pl/). Nasze puzzle spasowały się wspaniale.

Jednakże na pewno łatwo nie było. Dystans 83 kilometrów stanowił dla mnie ogromy przeskok, a w dodatku  ostateczna długość trasy stanowiła zagadkę. Im dłużej biegłyśmy, tym bardziej bolesny dla mnie stawał się każdy ruch. Na kolano musiałam wyjątkowo uważać zbiegając, więc nogi spięły się już na pierwszym etapie trasy. Kolejne kilometry tylko pogarszały sytuację. Dlatego, choć to raczej zbiegi należą do moich mocnych stron, tym razem z wdzięcznością spoglądałam na każdy podbieg. Nigdy wcześniej nie spędziłam na trasie tak wiele czasu (maksymalnie do tej pory 6 godzin i 7 min). Podczas Biegu Rzeźnika po 5 h 47 min, gdy osiągnęłyśmy 49 km i pomiar czasu w Roztokach, do mety zostało nam przynajmniej 33 km. Dodatkowo nie odpoczywałyśmy zupełnie - na punktach odżywczych spędzałyśmy tylko tyle czasu ile było konieczne. Dzięki obecności Łukasza i Krzyśka odbierałyśmy tylko nasze worki, robiłyśmy bałagan, uzupełniając plecaki i pozbywając się niepotrzebnych rzeczy biegłyśmy dalej. Choć w Roztokach bufet oferował wiele przysmaków i biegacze często zatrzymywali się na dłużej, my poświęciłyśmy jedynie tę chwilę, która była potrzebna na przegryzienie czegoś niesłodkiego i normalnego (po tej ilości żelów, które zdążyłyśmy już przyswoić, nasze żołądki domagały się tego) - jeżeli chciałyśmy utrzymać prowadzenie wśród par kobiecych, nie mogłyśmy sobie na nic więcej pozwolić.

Opuściłyśmy przepak w pełni sił i optymizmu, wkrótce jednak zaczęły się schody i przyszedł mały kryzys. Uświadamiałam sobie właśnie, że przekraczam 53 km i od tego momentu będę biegła dłużej i dalej niż kiedykolwiek. Dodatkowo właśnie wspinałyśmy się na Paprotną - górę w nowej części trasy, w dodatku dość pokaźną i zdającą się nie mieć końca. Spróbowałam odgonić od siebie czarne myśli - zastanowiłam się, skąd ta jej nazwa, gdyż powietrzu raczej unosił się aromat kapusty, a w dodatku kiszonej. Na szczycie minęłyśmy pana fotografa, który mocno zdziwiony naszym pytaniem, rozczarował nas informacją, że na 20 kilometrach, które mamy przed sobą, czekają nas jeszcze podbiegi. Zmęczenie dawało w kość, zaczęłam robić się senna, przez co do końca biegu potknęłam się kilkakrotnie, co parę razy zakończyło się upadkiem, ale w końcu opanowałam lądowanie na zdrową nogę. Skupiałyśmy się na tym, żeby nie popełnić żadnego błędu już na końcowych etapach trasy. Pewnie nie mogłybyśmy go odżałować!

 

Bieg Rzeźnika 2016. Fot. Jacek Deneka



Z ostatniego, dodatkowego punktu biegłyśmy jeszcze ponad 2 godziny. Ożywione nieco złością, gdy dowiedziałyśmy, że trasa ostatecznie jest jeszcze dłuższa o 1 kilometr. Końcowy odcinek trasy teoretycznie znałam z Maratonu Bieszczadzkiego, którym biegłam już dwa razy, jednak zupełnie nie potrafiłam sobie go przypomnieć. Po raz kolejny otrzymałam nauczkę - trasie biegu i jej profilowi powinno się przed startem bacznie przyjrzeć oraz zapamiętać najważniejsze informacje (takie jak długość, przewyższenie, rozmieszczenie punktów odżywczych i mety). Na tym etapie głównie prowadziła Ewelina, która nie pierwszy raz pokonywała tak długi dystans. Na przemian wbiegałyśmy i zbiegałyśmy na małe pagórki, starając się jak najszybciej dotrzeć do mety. Do tej pory biegnięcie połoninami w Bieszczadach kojarzyło mi się tylko z rozkoszą, tym razem jednak naprawdę miałyśmy już powyżej uszu żeli, kamieni, korzeni, trawy, błota... Podczas trwania zawodów ani razu nie spytałyśmy się o naszą przewagę nad pozostałymi kobiecymi parami, wiedziałyśmy jedynie, że jesteśmy liderkami w tej kategorii. W rezultacie na kilka kilometrów przed końcem, kiedy nasze poruszanie już coraz mniej przypominało bieg, niepokoiłyśmy się możliwością stracenia prowadzenia. Jak się wkrótce okazało, nasza przewaga była ogromna. Do mety dotarłyśmy z czasem 10:21:57, przywitane gorąco jako pierwsza para kobieca. Zajęłyśmy 22 drugie miejsce pośród wszystkich startujących par. Hardcora już biec nie chciałyśmy, po prostu sobie usiadłyśmy. Wreszcie mogłyśmy - choć w moim przypadku pomysł okazał się nie trafiony. Nie potrafiłam wstać, a przez najbliższe dni chodzenie sprawiało mi ogromną trudność.

Miałyśmy ogromne szczęście - na początku wiele zapowiadało katastrofę, a ukończyłyśmy zawody bez większych problemów. Pomoc Łukasza i Tomka na punktach była nieoceniona, nawet nie dlatego, że dzięki nim przepaki przebiegały szybciej, ale przed wszystkim zapewniali nam opiekę i dawali poczucie bezpieczeństwa. Dystans i czas biegu, dzięki treningom przygotowanym przez Marcina Świerca, wytrzymałam wyjątkowo dobrze. Dopisała także pogoda, oferując warunki optymalne dla biegu.
Sukces nie byłby jednak możliwy bez drugiego członka drużyny, czyli Eweliny Matuły. Okazała się nie tylko świetną partnerką na bieg Rzeźnika, ale także tą, z którą balowałam najdłużej na moim ślubie, który odbył się dwa tygodnie po zawodach. Jeśli tylko będziemy mieć okazję, z przyjemnością ponownie wystartujemy jako team.

Miłość do Bieszczad zaszczepili we mnie rodzice. Teraz chętnie tu wracam odpocząć, na treningi lub zawody. Bieganie, otwarło mi nowe możliwości. Uwielbiam wieczorne wyliczania, gdy spoglądając na panoramę gór mogę długo wyliczać szczyty, na których tego dnia byłam. Albo gdy całodniową trasę pokonuje się w 3-4 godziny. I nie zawsze trzeba pędzić, ścigać się, być pierwszym. Można się zatrzymać, odetchnąć, zrobić przepiękne zdjęcie lub ukłonić się przed grobem jednego z wielu żołnierzy, którzy zginęli w Bieszczadach walcząc w I wojnie światowej. Po treningu można napić się któregoś z lokalnych piw. Jedyne, czego mi wciąż brakuje, to tradycyjne bieszczadzkie lody!

 

Anna Kącka / Dare 2b Team




 
 
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-07-24
BIEGI GÓRSKIE
 

Nowy rekord na Spaghetti Tour

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-06-21
BIEGI GÓRSKIE
 

11. Ultramaraton Babia Góra przeszedł do historii!

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
 
Kinga
 
 
Kinga
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com