Z lotu ptaka Teneryfa wyglądała pięknie, ale znudziła nas już po godzinie. Ruszyliśmy w stronę portu niespiesznie, bez planów, licząc, że po drodze uda się gdzieś kupić gaz. Sklepiki były senne, większość zamknięta, bo siesta. My też senni po nocnej podróży zagapiliśmy się i popołudniowy prom na Gomerę odpłynął bez nas. Plaża była kusząco blisko, ocean ciepły jak na styczeń. Kąpaliśmy się, kiedy na horyzoncie pokazał się inny prom, na Hierro.
Południowe wybrzeże
MGŁA
Na pokładzie spotkaliśmy Francuza – jedyną osobę z plecakiem. Przysiedliśmy się, pogadaliśmy. Prom był malutki, płynął powoli, na miejsce dotarliśmy późno w nocy. Przenocowaliśmy w upatrzonym przez naszego towarzysza miejscu, przy kościółku na wzgórzu ponad portem. Francuz wyszedł wcześniej, spotkaliśmy go ponownie w drodze do Valverde. Kierując się jego wskazówkami, bez kłopotu znaleźliśmy gaz (w sklepie z artykułami żelaznymi) i mapę (w informacji turystycznej). Wody z restauracji, która według niego była niesmaczna, nie wzięliśmy. Kupiliśmy mineralną. Ruszyliśmy kombinacją ścieżek prowadzącą na najwyższy punkt wyspy. Francuz wybrał niższy, okrężny szlak, jego zdaniem ciekawszy.
Zatoka Las Playas
Szybko przyznaliśmy mu rację. Już kilkaset metrów powyżej Valverde weszliśmy we mgłę. Ciekawie było patrzyć na drzewa gromadzące na liściach wilgoć i skraplające ją do zbiorników (kiedyś uważano je z tego powodu za święte), widzieliśmy też współczesne skraplające instalacje (plastikowe), ale poza tym zobaczyliśmy niewiele. Magiczny las zatopiony w kłębach chmur, grań porośnięta rzadką roślinnością, centrum wyspy pocięte granicznymi murkami. Zdziczałe. Trawki pogryzane przez samotne owce, stadka krów. Płaskowyż przecinały asfaltowe szosy, puste. Widzieliśmy tylko kilka samochodów. Nocowaliśmy na miejscu piknikowym – jak nas zapewnił Francuz, bywa tam woda. Wypływała ze zbiornika (nie ze źródła), ale wydawała się czysta i nam nie zaszkodziła. Nocą mżyło. Rano otulała nas mgła. Poszliśmy grzbietem wyspy przez pasma gołej wulkanicznej ziemi, rzadkie krzaki i fragmenty laurowo-wrzosowego lasu, obklejonego życiodajną wilgocią. Zboczyliśmy ze szlaku na klif, ale zobaczyliśmy tylko burą chmurę. Na szczycie dopadł nas deszcz. Wiało, poziome strugi przemoczyły mi spodnie, zalały buty. Edek lepiej się przygotował. Po godzinie byłam zmarznięta do kości i wystraszona, że lato, na które liczyliśmy, wygląda raczej jak śródziemnomorska zima. Było tak lodowato, że nie mogłam nawet przystanąć, popatrzeć. Marzłam, więc gnałam. I nagle z mgły wyjechał rowerzysta. Suchy!
Tekst i zdjęcia / KATARZYNA NIZINKIEWICZ
Dalsza część artykułu znajduje się na naszej nowej stronie magazyngory.pl
Artykuł został opublikowany w Magazynie GÓRY numer 6/2021 (283)
Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > http://www.czytaj.goryonline.com/