Rok 1996. Krzysztof Wielicki zdobywa Koronę Himalajów i Karakorum, a ja połykam wspinaczkowego bakcyla. „Mistrz sztuki cierpienia” przez długi czas kojarzył mi się ze zdjęciem, które otwierało obszerny wywiad opublikowany wówczas na łamach kolorowego „Magazynu”, dodatku do „Gazety Wyborczej”: Wielicki z kałasznikowem w ręku po zejściu z Nanga Parbat. Klimat tej fotografii świetnie pasował do nadzwyczaj śmiałego stylu, w jakim zdobył „Morderczą Górę”.
Niedługo później po raz pierwszy zobaczyłem go na żywo. Było to w hali Korony Kraków podczas finałów Mistrzostw Polski we wspinaczce sportowej, gdzie prelekcja Krzysztofa stanowiła jedną z atrakcji przygotowanych przez organizatorów dla tłumnie zgromadzonej publiczności. Dziś niewiele pamiętam z tego wystąpienia, poza jednym – himalaista zrobił na mnie wrażenie bezpretensjonalnością oraz dystansem do siebie i swoich osiągnięć. Spodziewałem się „martyrologii” i patosu, które kojarzyły mi się z ośmiotysięcznikami i strefą śmierci, a otrzymałem lekką i pełną humoru opowieść elokwentnego i dowcipnego bohatera.
W tym czasie zainteresowałem się historią sportów wspinaczkowych na dobre. I dopiero wtedy mogłem w pełni docenić znaczenie Wielickiego nie tylko w dziejach polskiego, ale także światowego himalaizmu. Zacząłem gromadzić literaturę górską, której szukałem zarówno w księgarniach, jak i na zakurzonych regałach – wtedy jeszcze licznych – krakowskich antykwariatów.
Pamiętam swoje zdziwienie, kiedy uświadomiłem sobie, że wydany w 1997 roku albumik Korona Himalajów jest jedyną książkową pozycją omawiającą – i to wyrywkowo – karierę Mistrza. W zestawieniu z czterema książkami o Wandzie Rutkiewicz i trzema o Jerzym Kukuczce, które ukazały się do tamtego czasu, był to oczywisty dysonans. Jedyne wytłumaczenie było takie, że ci wielcy himalaiści nie mogli już zapisać nowych kart w historii swoich karier. Krzysztof zaś wciąż był czynnym alpinistą, który – choć ewidentnie stworzył właśnie swoje opus magnum – miał ochotę na więcej. Wówczas byłbym gotów założyć się o duże pieniądze, że owa, jakże ewidentna luka w polskim piśmiennictwie górskim, zostanie wypełniona w ciągu maksymalnie kilku lat. Z pewnością nie uwierzyłbym, że nic się w tej kwestii nie wydarzy przez następne, bagatela, półtorej dekady! Nie muszę chyba dodawać, że przez myśl mi nawet nie przeszło, że kiedyś sam postaram się te zaległości nadrobić...
W pierwszej dekadzie XXI wieku, już jako redaktor naczelny magazynu GÓRY, spotykałem się z Krzysztofem wielokrotnie. Najczęściej widywaliśmy się w kuluarach festiwali górskich i w salkach obrad jury alpinistycznych lub filmowych nagród. Przy bliższym poznaniu czar nie prysł. Zdobywca Everestu zimą jest niezwykle otwartym i sympatycznym człowiekiem, który potrafi być prawdziwą duszą towarzystwa. Zdumiewa także swoboda, jaką prezentuje podczas wszelakich wystąpień publicznych. Tylko jednostki mają taki dar, że jest im obojętne, czy występują przed dwoma osobami czy dwoma tysiącami ludzi.
Na początku drugiej dekady XXI wieku brak biografii Wielickiego zaczął mi „doskwierać” osobiście. Wówczas myślałem już o tym, by samemu zmierzyć się z tym wyzwaniem, którego – nie wiedzieć czemu – nikt przede mną nie podjął.
Pamiętam, jak po raz pierwszy zaproponowałem Krzysztofowi wspólną pracę nad książkowym wywiadem. Korzystając z uprzejmości organizatorów górskiego festiwalu, zjeżdżaliśmy terenowym samochodem z alpejskiego schroniska w południowym Tyrolu – Krzysztof jako prelegent, a ja jako fotograf imprezy. Szybki transport był konieczny, aby Wielicki bezproblemowo zdążył na swoje wystąpienie. Niestety, moja propozycja nie padła wtedy na korzystny grunt... Do tematu wróciłem kilka lat później. Ku mojemu miłemu zaskoczeniu, tym razem Mistrz powiedział tak.
Pierwszą połówkę owocu naszej pracy, trzymasz, Drogi Czytelniku, w ręce. Zapewne nasuwa się pytanie, dlaczego zdecydowaliśmy się podzielić materiał na dwie części. Były dwa powody takiego rozwiązania.
Po pierwsze, bogactwo materiału archiwalnego. Wielicki przez lata zgromadził ogromne archiwum zdjęć, dokumentów, korespondencji, pocztówek wyprawowych i pamiątek. Po ich wstępnej inwentaryzacji okazało się, że jeśli chcemy je choćby częściowo wykorzystać, jeden wolumen zmusi nas do redukcji i ograniczeń. A że od zawsze jest mi bliskie powiedzenie „jedno zdjęcie mówi więcej niż tysiąc słów” – decyzja była prosta.
Po drugie – i chyba ważniejsze – omawiając, etap po etapie, barwną karierę alpinistyczną Wielickiego, nie musieliśmy polegać jedynie na jego pamięci. Otóż Krzysztof przez prawie całe życie prowadził wyprawowe pamiętniki. Na nizinach nie robił żadnych notatek, ale udając się w jakiekolwiek – wyższe lub niższe – góry, chwytał za pióro i skrzętnie, dzień po dniu, opisywał swoje górskie przygody. Wprawdzie w tych zapiskach nie ma zbyt wielu osobistych przemyśleń, przeważają skrupulatnie odnotowane fakty, ale były one nieocenionym materiałem źródłowym w czasie naszej pracy. Wykorzystywałem je zarówno podczas przygotowywania się do rozmów, jak i na etapie weryfikacji nagrań. Czasem nawet starałem się podsyłać mojemu rozmówcy skany wyselekcjonowanych stron przed rozmową – aby „odświeżyć” jego pamięć.
Bez sięgania do pamiętników część anegdot, zabawnych lub dramatycznych sytuacji poszłaby w zapomnienie. Przy okazji obaj wielokrotnie przekonaliśmy się, jak zawodna potrafi być ludzka pamięć.
Z drugiej strony, „skutkiem ubocznym” tej metodologii, choć oczywiście w pewnym sensie pożądanym, była powiększająca się objętość tekstu.
Mój wybór jest bardzo bogato ilustrowany. Siłą rzeczy średnia jakość techniczna ilustracji publikowanych w pierwszym tomie jest gorsza niż w drugim. Jestem jednak pewien, że nie tylko ja mam słabość do historycznych zdjęciowych ciekawostek, które świetnie oddają klimat epoki.
Pojemna forma opowieści oraz dygresyjna narracja bohatera o jego życiowych drogach i ścieżkach spowodowała, że zrezygnowaliśmy z wprowadzenia rozdziałów czy podrozdziałów. W wyszukaniu określonych tematów pomoże zainteresowanym żywa pagina, a historyczne informacje o przejściach i wyprawach opisanych w tym tomie znalazły się w zestawieniu zamieszczonym na końcu książki. Pełen wykaz przejść i bibliografia zostaną dołączone do drugiego tomu.
Podczas pobytu w Chamonix w trakcie tegorocznej uroczystości rozdania Złotych Czekanów, najważniejszych nagród przyznawanych za osiągnięcia alpinistyczne, spotkałem Ueliego Stecka. Szwajcar, którego z pewnością można nazwać jednym z najlepszych obecnie alpinistów na świecie, wskazywał wyczyny Wielickiego jako wielką inspirację do swoich szybkich, samotnych przejść w górach najwyższych. Kiedy dowiedział się, że pracuję nad książką o polskim himalaiście, poprosił mnie o wysłanie kilku informacji i zdjęć Krzysztofa w akcji, aby mógł ich używać w trakcie swoich prelekcji. Jak widać, nawet trzydzieści lat później najwybitniejsi światowi przedstawiciele młodszego pokolenia alpinistów doceniają dokonania naszego bohatera. Mam nadzieję, że dla wszystkich czytelników Mój wybór będzie inspiracją do podejmowania wyzwań, i to nie tylko tych górskich.
„Każda dyscyplina sportu na początkowym etapie rozwoju charakteryzuje się pewnego rodzaju spontanicznością i beztroską, która przepada w procesie jej profesjonalizacji” – pisał kiedyś szwajcarski narciarz i alpinista Sir Arnold Lunn. Zapraszam do wehikułu czasu – w podróż po najbardziej spontanicznych latach kariery alpinistycznej Krzysztofa Wielickiego, a także polskiego himalaizmu w ogóle.
Piotr Drożdż
listopad 2014